W samym sercu stolicy Atlantydy - Atlantis, podczas Święta Światła ktoś morduje marynarzy. Trop wskazuje na demona lub innego mrocznego. Do śledztwa przyłącza się Ares, legendarny alatumrii, potężny heros i wychowanek akademii w Walhalli. Wybraniec przed królem zobowiązuje się znaleźć i zabić potwora. Czy mu się uda?
Orszak królewski maszerował przez portowe doki. Złożony z dwudziestu konnych wojów odzianych w białe płaszcze pochód parł do przodu, wcinając się w tłum zebranych gapiów i torował sobie drogę. Na czele orszaku w białej, złoconej zbroi jechał sam król, tuż obok niego młody, dostojny mężczyzna, który sylwetką przypominał mitycznego herosa-Heraklesa.
Nagle, usłyszeli ochrypł, donośny, męski głos.
— Stać!
Orszak zatrzymał się jak na komendę.
Koń króla prychnął nerwowo, zakołysał łbem i groźnie podbił się na tylnych nogach ku niebu. Czując mocny uścisk wodzy, opadł na ubitą drogę. Zatrzymał się posłusznie, groźnie rżąc i potrząsając łbem. Kopyta wryły się w ubity piach, a lśniąca, mlecznobiała grzywa zatrzepotała na wietrze niczym żagiel podczas sztormu.
Zwierz prychnął ostrzegawczo. Uwolnił przez nozdrza, pokłady gorącego powierza i nerwowo przegryzł wędzidło. Tuż przed jego nosem, na środku drogi, wyrósł ubrany w mundur gwardzisty, wątłej postury, wysoki jak tyczka mężczyzna.
Szum fal i śpiew marynarzy zagłuszał rozgorączkowany wrzaski mew.
— Jak śmiesz?!
Mężczyzna o urodzie Heraklesa stanął prężnie między żołnierzem a królem. Nie zsiadając z konia, chwycił dziarsko rycerza i wbił w niego gniewne spojrzenie. Jego piękną twarz wykrzywił grymas wściekłości.
— Aresie! — zagrzmiał król.
Spojrzenie władcy było zimne jak lód. Twarz niczym wykuta z marmuru, poważna i dumna. Brwi ściągnięte grymasem wściekłości. Przypominał teraz jednego z gromowładnych bogów.
Jego majestat i duma onieśmieliła nawet herosa. Młodzieniec posłusznie się wycofał. Kiwnął tylko głową i ponownie wrócił do orszaku. Król pochylił się w stronę żołnierza i spytał:
— Mam nadzieję, że masz dobry powód, aby wstrzymywać królewski orszak?
Oswobodzony mężczyzna padł na ziemię, głowę pochylił tak nisko, że jego czoło prawie dotykało złotego piasku.
— Wybacz mi jaśnie panujący, dobry królu — mówił, nie podnosząc wzroku. — Wydarzyła się rzecz straszna i bacząc na twoje bezpieczeństwo, ośmieliłem się zatrzymać was panie.
— Co to za niebezpieczeństwo, przed którym nas ocaliłeś mężu? — Wtrącił się Ares.
Młodzieniec jednak pospiesznie się wycofał, gdy jego wzrok ponownie napotkał zimne, władcze spojrzenie króla. Skłonił się tylko posłusznie i zamilkł.
— Panie w porcie znaleźliśmy zwłoki czterech marynarzy. Napęczniałe jak bukłak. Jakby ktoś wpompował w nich ogromne ilości wody. — Żołnierz pokiwał z niedowierzaniem głową. — W życiu czegoś takiego nie widziałem.
Błękitne oczy Aresa stały się ogromne. Mężczyzna nie czekał już dalszej części opowieści, pospiesznie zeskoczył z konia i ruszył w stronę żołnierza. Nagle zatrzymał się w pół kroku, odwrócił się, padł na jedno kolano i oświadczył, nie patrząc na króla:
— Wybacz panie, ale to zadanie dla alatumrii. Może to być sprawka jakiegoś potwora, wiedźmy albo innego czorta. Lepiej, żebym osobiście to sprawdził.
— Te potwory nie znają świętości. Potwór w Atlantis?. W samym sercu i to na czas Święta Światła. Dobrze, Aresie zajmij się tym. Trzeba powiadomić Odyna, że te paskudztwa szerzą się jak zaraza, niech przyśle tu jeszcze kogoś do pomocy — warknął król i nagle poczuł silne ukłucie w sercu.
Spojrzał na odległy horyzont, na złocące się w promieniach słońca fale, a jego mężne oczy zaszkliły się łzami. Król gwałtownie wycofał konia, odetchnął.
— Alatumrii zajmie się morderstwem w dokach, my ruszamy ochrzcić statek! — krzyknął w stronę towarzyszących mu żołnierzy. Odwrócił się w stronę Aresa. — Proszę, informuj mnie na bieżąco — powiedział ciszej i dodał — muszę wiedzieć kto za tym stoi.
— Tak jest panie.
Młodzieniec skłonił się w pas i poprawił miecz.
Rognar zalśnił złowrogo, odbijając od siebie promienie słońca.
Ares był wysokim mężczyzną, mierzył ponad sześć stóp wysokości, a swoją sylwetką przypominał grigori. Tak samo, jak skrzydlaci miał jasne włosy i chabrowe oczy.
Ubrany w złotą, wahalijską zbroję z wyszytym na piersi triskelionem, wyglądał jak jeden z mitycznych herosów, którzy za czasów pierwszych królów walczyli z mroczną Lilith i jej armią.
Szedł dziarsko. W lewej ręce trzymał lejce, a prawą odłożył na rękojeści.
Żołnierz, który mu towarzyszył nie miał w sobie tyle gracji. Tuptał szybko i koślawo, kołysał się niczym statek podczas sztormu. Jego zbroja była zbyt ciężka, a pas, do którego miał przypięty miecz, podtrzymywał lewą ręką, co chwila go podciągając.
— Powinieneś wyregulować sobie pas panie. — Zauważył szorstko Ares i spojrzał na kompana przelotnie. — Podczas walki, nie mówiąc już o pościgu, taka niewygoda może cię drogo kosztować.
— Mój pękł. Skóra się wytarła, a ten to po moim kamracie. Czekam na nowy od garbarza. — Wyjaśnił pospiesznie.
— To sobie dorwałeś po kamracie, kilka centymetrów za duży. — Ares roześmiał się szeroko. Nagle spoważniał i spojrzał na żołnierza. — Gdzie znaleźliście te zwłoki? Daleko od morza? W zaułku? Na śmietniku?
— Na skraju ulicy jest karczma, Biały Dąb — wskazał placem koniec ulicy. — Nie jest to luksusowa tawerna. Jadło, mają ohydne, ale tanie, a alkohol też niezgorszy i dość tani. A kobiety tam ładne jak malowane. Marynarze lubią tam nocować. Tanio i ciepło. Ktoś owinął biedaków w sukna i upchał w dziurę zsypu. Gospodarz rano śmieci chciał wyrzucić, a tu nie szły. Zaczął kanał czyścić i wypadły.
— Często gospodarz śmieci wyrzuca?
Żołnierz nagle zatrzymał się w pół kroku i przez chwilę bez słowa wpatrywał się w Aresa. Milcząc, wskazał na coś, co znajdowało się za plecami alatumrii. Ares się odwrócił.
Za nimi znajdował się budynek gospody. Stał na końcu głównej ulicy tuż pod samym murem, który otaczał całe miasto. Wyglądał jak wyciosany z marmuru pniak starego drzewa. Budynek był szeroki, miał dwa wejścia i wysoki, sięgał prawie pod samo niebo. Między wejściami widniał szyld „Biały Dąb”.
— Raz na dwa może trzy dni. Zależy. Teraz trwa jarmark. Ludzi w stolicy dużo, w porcie też więcej to i klientów przybywa.
— Oczywiście. — Ares podrapał się po karku. — Ktoś pytał o zamordowanych?
— Nic nie wiem. Pewnie przyjezdni. O marynarzy raczej nikt nie pyta. Jak brak w załodze to biorą następnych. — Żołnierz tylko wzruszył ramionami.
— Sprytne. — Zamyślił się Ares. — Marynarzy nikt nie szuka — mruknął do siebie.
— Co panie?
— Nic, nic. — Ares tylko machnął energicznie ręką.
Dotarli do karczmy. Dziś też pękała w szwach. Pełna była królewskich żołnierzy, którzy skrzętnie sprawdzali każdy jej centymetr, szukając śladów i kolejnych ofiar.
Rycerze, choć w wojaczce nie mieli sobie równych, a z ich umiejętności i waleczności słynęła armia Atlantis to w walce z ciemnymi mocami czy demonami, byli całkowicie zieloni.
Ares przywiązał konia do drewnianej belki, owinął koniec złotego płaszcza wokół szyi i dziarsko wszedł do gospody.
— Pokaż mi miejsce, gdzie znaleziono zwłoki. — Rzucił rozkazującym tonem do mężczyzny, on tylko kiwnął posłusznie głową i ruszył przodem.
Przeszli na tyły gospody.
Zsyp był wydrążoną dziurą, która przebijała otaczający miasto mur i schodziła kilkanaście łokci w dół, w głąb zbiorowiska odpadów. Ares zajrzał do dziury. Jego twarz pozieleniała. Obrzydliwy smród uderzył prosto w niego.
Automatycznie przesłonił usta dłonią i odsunął się od wlotu. Zrobiło mu się słabo. Złapał kilka oddechów i spojrzał na żołnierza.
— Muszę zejść do zbiorowiska. —Wskazał na zsyp. — Może być ich więcej. Ktoś z was tam już szukał? — Żołnierz tylko zaprzeczył ruchem głowy. — Dobrze, pokaż mi zwłoki. Muszę wiedzieć, z czym mam do czynienia.
Pod ścianą, kilka metrów dalej okryte kłębami materiałów leżały rozkładające się ludzkie ciała. Ares pospiesznie zdarł płachty i ku jego oczom ukazał się przerażający widok. Byli to mężczyźni w sile wieku. Silni i potężnej postury.
Obejrzał dokładnie ich zdeformowane ciała. Musiał przyznać, że faktycznie wyglądali jak napęczniałe bukłaki. Alatumrii zauważył coś jeszcze, o czym żołnierz nie wspomniał, gdy tu szli, otóż każdy z nich miał szeroko rozwarte, sczerniałe usta. Ares zaczynał przypuszczać, że przyczyną spuchnięcia ciał nie był upał, czy wilgoć, ale coś innego. Być może płyn, który zalegał w ciałach.
Nagle jego wzrok padł na kawałki pajęczyny wiszącej między palcami i unoszącej się wokół ust denatów.
— Czyżby to był pająk? — Zastanawiał się głośno i pochylił się nad zwłokami.
Przez chwilę bacznie się im przyglądał. Delikatnie palcami dotknął pajęczyny. Nagle poderwał się energicznie. Wydobył Rognar, zamachnął się i wbił ostrze w trzewia marynarza, który leżał najbliżej. Rozłupał go bez trudu. Z wnętrza ciała niczym z przebitego bukłaka wypłynęły purpurowe śluzy i jak wzburzona fala rozlały się dookoła.
Żołnierze, którzy przyglądali się mu z zaciekawieniem na widok purpurowej fali, nagle zzielenieli i w popłochu rozpierzchli się po placu. Żaden z nich już nie wrócił.
Ares pomruczał coś pod nosem, pochylił się i rozbełtał wydzielinę ostrzem. Kucnął. Podrapał się po karku.
— Powiedziałbym, że to arachna, ale żadnej nie widziano od co najmniej 500 lat — westchnął.
Widząc zaskoczone spojrzenie gwardzisty, zaczął pospiesznie wyjaśniać.
— Arachna to demon: pół kobieta, pół pająk. Przybiera postać kobiety, aby zwabić swoje ofiary. Zabija podobnie jak jadowity pająk. Podczas pocałunku wstrzykuje kwas, który rozpuszcza wnętrzności — to mówiąc, zrobił kilka kroków w kierunku głowy denata i kucnął. Odłożył miecz, otworzył mu usta i zajrzał. Język i policzki były już sczerniałe od jadu. Ares zmarszczył czoło.
— Truciznę wystrzykuje w język. — Tłumaczył i pokazał placem na język denata. — Gdy jad już wniknie do ciała i rozpuści wnętrzności, demon je wysysa. Tych zostawiła sobie na później.
Wyprostował się, chwycił miecz i przypiął go do pasa.
— Jak chcesz ją złapać, panie?
— Problem jest taki — Ares wyjął z kieszeni munduru chustkę i wytarł dłonie — że arachny wymarły. Co najmniej od pięciu wieków nikt ich nie widział. A tu, nagle w samym centrum Atlantis?
— Jeśli to demoniczny pająk, to gdzie ma sieć? — Żołnierz z zaciekawieniem wbił w niego spojrzenie.
Ares go minął i podszedł do muru. Jednym susem wskoczył na niego. Rozejrzał się po dokach, spojrzał na skalisty brzeg i dalej w toń oceanu. Nie zauważył niczego podejrzanego.
— Może ma pod miastem. Znalazła jakąś jaskinię i tam leguje. Nocą zakrada się do karczmy. Znalazła sobie tu niezłą kryjówkę. Jadła ma dostatkiem.
Przesunął palcami po kędzierzawych włosach, zeskoczył bez słowa i podszedł do konia. Odpiął, przymocowaną do siodła cienką niczym pajęcza nitka linkę i zaczął ją wiązać wokół jednej z kolumn podpierających mur. Do drugiego końca linki przypiął skórzany pas wzmocniony żelaznymi nitami i kółkami.
— Co to?
Strażnik wskazał palcem na srebrzystą strunę, która była prawie niewidoczna.
— Marklina — roześmiał się Ares, podszedł do muru i ponownie wskoczył na niego.
Chwycił linę i owinął biodra skórzanym pasem. Szarpnął dwa razy, zaciskając mocno klamry i zapiął. Gdy upewnił się, że dobrze trzyma, odetchnął i spojrzał na żołnierza.
— Taka cienizna, nie utrzyma? — zarechotał mężczyzna.
— To marklina, jest wytrzymała i twarda. Tylko walkiriańska stal jest w stanie ją rozciąć.
Ares mrugnął do niego i spojrzał w dół. Rozejrzał się.
— Co chcesz zrobić panie?
Strażnik wlazł na kamienny mur i wyjrzał zza korony. Spojrzał w dół. Dzikie fale drapały chciwie grzywami po litej skale. Wściekle podbijały się pod czubek muru, roztrzaskując się o jego kamienną sylwetkę, a zapach słonej wody i ciepłego wiatru szarpał powietrze.
— Złapać demona. Po to tu przyszedłem.
Ares roześmiał się szeroko i wspiął się wyżej, na szczyt korony.
Następnie odszukał wzrokiem wygodną półkę i przeskoczył na drugą stronę mur.
Schodził powoli, asekurując się liną. Ostrożnie wybierał kamienie i powoli zsuwał się coraz niżej. Zapach słonej wody odurzał go, a rozszalałe fale uderzyły coraz bliżej jego ciała. Rozglądał się czujnie.
Był już cały mokry, a jego zbroja śmierdziała solą, gdy dotarł do śmieciowiska.
Stanął na krawędzi i zadarł głowę do góry. Odszukał wlot zsypu. Wszystko wyglądało normalnie. Ani przy wylocie, ani przy wlocie nie zauważył niczego, co wskazywałoby na obecność arachny. Nie znalazł ani pajęczyny, ani dziwnych śluzów czy wydzielin. Zupełnie nic.
Przesunął się bliżej zsypu. Intensywny zapach soli, zagłuszał smród potwora.
To dziadostwo musiało gdzieś tu być i było na tyle cwane, że wiedziało jak się przed nim ukryć. Tylko czemu się teraz ujawniła? Czemu tak głupio zdradziła swoją obecność i to na czas święta, gdy w mieście, aż roiło się od wojska oraz wybrańców?
Ares stanął na krawędzi zbiorowiska. Odór rozkładających się resztek uderzył w niego z taką siłą, że przez chwilę zrobiło mu się słabo. Przesłonił ręką nos i przesunął się ostrożnie po kamiennym murze.
— Gdzie się ukryłaś? — szepnął pod nosem i ponownie się rozejrzał.
Mógłby zanurkować w odpadach, choć czuł, że i tak niczego tam nie znajdzie. Jej legowisko albo było tak doskonale ukryte, albo było w zupełnie innym miejscu.
Musiał rozegrać to inaczej.
c.d.n.
Klątwa Atlantydów
Cześć I
Herosi i Upadli
Klątwa Atlantydów - Prolog
Klątwa Atlantydów - Persywia
Klątwa Atlantydów - Tanatos
Klątwa Atlantydów - Ares
Klątwa Atlantydów - Malachaj
Klątwa Atlantydów - Diana
Klątwa Atlantydów - Achnaton
Klątwa Atlantydów - Odyn
Klątwa Atlantydów - Aszka
Klątwa Atlantydów - Wyrocznia
Klątwa Atlantydów - Gorgona
Klątwa Atlantydów - Królowa
Klątwa Atlantydów - Balzak
Klątwa Atlantydów - Izyda
Klątwa Atlantydów - Dżin
Klątwa Atlantydów - Zarisa
Klątwa Atlantydów - Meduza
Klątwa Atlantydów - Atria
Klątwa Atlantydów - Mot
Komentarze