Balzak zacmokał i odprowadził wzrokiem wielkoluda.
Przybysz zatrzymał się w pół kroku tuż przed barem. Rozejrzał się, jakby kogoś szukał, niezgrabnie podrapał się po karku i zastygł na chwilę. Ramiona mu opadły, poprawił miecz połyskujący u boku, nabrał powietrza i naprężył klatkę. Teraz wyglądał na olbrzyma. Opuścił groźnie głowę i zmrużył oczy.
Powoli, przemierzył izbę wzrokiem. Jego spojrzenie zatrzymało się na czymś, co ukrywało się w ciemnym kącie gospody.
Zgarbił się i powłóczystym korkiem ruszył w kierunku stojącej tam ławy. Usiadł ciężko i wyprostował demonstracyjnie nogi.
Balzak zbystrzał.
Wyciągnął szyję, a jego oczy stały się ogromne i błyszczące niczym oczy dziecka, które dopiero teraz zauważyło ogromny sklep ze słodyczami. Na ławie, tuż obok olbrzyma, w ciemnym kącie siedziała piękna dziewczyna. Zachwycony, aż poderwał się na równe nogi. Wybałuszył oczy i kilka razy przetarł je ze zdziwienia.
Zaniemówił.
Była idealna. Niebiańskiej urody kobieta wyglądała jak wcielenie samej bogini miłości - Afrodyty. Z zachwytu, aż zaschło mu w gardle. Kolana miał jak z waty, a serce łopotało mu niczym przerażony gołąb.
– Czy to niebiańska istota? A może demonica? – szeptał do siebie, nie odgrywając od niej wzroku. Bał się, że jeśli choć na chwilę się odwróci, piękna bogini zniknie.
– Bogini – cmokał z zachwytu. – Cud stworzenia.
Piękna i bestia rozmawiali prawie nie poruszając ustami. On coś tłumaczył, ona tylko potakiwała. Wielkolud zamilkł na chwilę, potarł dłonią po brodzie i rozejrzał się czujnie. Nieoczekiwanie, chwycił mieszek przypięty do pasa i coś z niego wygrzebał. Tajemniczy przedmiot dyskretnie ukrył w ogromnej dłoni i podał go dziewczyninie. Ona od razu, bez patrzenia wsunęła zawiniątko do ukrytej w fałdach sukni kieszeni. Obcy wstał nagle i bez pożegnania ruszył w kierunku drzwi.
Bogini została.
Siedziała sama w ciemnym kącie. Przyglądała się swoim dłoniom i niczym mała dziewczynka machała beztrosko drobnymi stópkami. Jej suknia była prawie przezroczysta. Materiał był zwiewny, delikatny i połyskujący jakby utkany z pajęczych nici. Jej duże, kształtne piersi nieśmiało wyglądały spomiędzy gęstych, opadających kaskadowo, czarnych jak heban włosów.
Buzię miała pyzatą, rumianą. Jędrną niczym dorodne, słodkie jabłko. Usta wydatne, a ogromne, czarne jak węgliki oczy iskrzyły radośnie.
Z ust Balzaka wydobył się cichy jęk.
– Nie gap się. – Filon upomniał go i dał mu potężnego kuksańca w bok. – Jeszcze kto pomyśli, że szukasz guza. – Ostrzegł go i powonienie wziął obfity łyk paskudnego wina, aż mu wykrzywiało gębę. Otarł całą dłonią usta i odetchnął.
Balzak posłał mu tylko gniewne spojrzenie.
– Nie dla psa mięsiwo. – Filon syknął ostrzegawczo i mlasną głośno. – Trzeba znać swoje miejsce. Taka dama to tylko kłopoty. Znam ja się na tym – powiedział i podniósł swój kufel. – Mam szósty zmysł, a ta, aż śmierdzi kłopotami. – Marynarz wciągnął ze świstem powietrze i pokiwał potakująco.
Balzak milczał. Zanurzył usta w winie i otarł je dłonią.
– To wino smakuje jak skwaśniałe szczyny. – Balzak syknął, splunął na podłogę i powtórnie wzrokiem odszukał dziewczynę.
Siedziała, oddychając spokojnie. Wzrok wbiła w podłogę. Kołysała się na boki i bawiła się kosmykami włosów. Filon zadarł głowę i przez chwilę przyglądał się bogini. Musiał przyznać, że była nad wyraz urodziwa, ale było w niej też coś mrocznego. Jakby nie należała do tego świata. Mroczna aura niczym gęsta mgła spowijała jej postać. Dopiero teraz zauważył, że ona też mu się przygląda.
Wtedy, nieoczekiwanie coś wściekłego i dzikiego błysnęło w jej oczach, a jego ciało przeszył zimny, nieprzyjemny dreszcz. Wzdrygnął się i wyprostowywał.
Przerażony spojrzał na Balzaka, chwycił go mocno za ramię i wybełkotał:
– Odpuść. To zły pomysł.
Przyjaciel go nie słuchał. Jak odurzony klątwą zmrużył tylko oczy, podrapał się brudną ręką po gęstej, rudej czuprynie i westchnął ciężko. W jego umyśle była tylko piękna niewiasta.
Przed świtem musiał być na statku. Kapitanem był stary wyga, który doskonale znał marynarskie słabostki i choć sam często lał w gardło wino bez umiaru, nie tolerował dwóch rzeczy: spóźnialskich i pijaków.
Tym razem czekała ich długa wyprawa. Płynęli do Nowego Lądu. Do mitycznego miasta położonego po drugiej stronie Słupów Heraklesa. Do Delf. Do miasta cudów, uzdrowicieli i magów. Do stolicy wielkiej wyroczni.
– Piękna. – Balzak mamrotał jak w malignie i wbił w nieznajomą, głodne spojrzenie. Przesunął wzrokiem po jej ciele. Zacisnął palce w pięść.
– Nie odpuszczę.
Jednym haustem opróżnił kufel, odstawił go z hukiem i wstał.
– Zapomnij o niej. – Filon jęczał błagalnie, chwycił go silnie za ramię, ale Balzak tylko się wyszarpał i ruszył przed siebie.
Było tłumnie i gwarnie.
Marynarz się rozejrzał. Wzrokiem przepłynął po izbie. Wśród gości nie odnalazł już wielkoluda. Musiał na dobre opuścić tawernę.
Balzak nie był tchórzem, jak było trzeba bić się z wrogiem do nieprzytomności, to się bił, ale przybysz wyglądał na takiego co, z niejednego pieca jadł i niejednemu pyszałkowi porachował kości. Z takimi jak on lepiej było nie zadzierać. Szczególnie, gdy był to ktoś, kto nosił u boku tak doskonały miecz. Musiał pochodzić co najmniej z gwardii królewskiej albo służył jakiemuś potężnemu możnowładcy.
A takim lepiej było nie podskakiwać.
Szedł powoli.
Wzrokiem spatrolował drewnianą podłogę. Przemknął po niej pobieżnie i zatrzymał wzrok na jednym ze stołów. Pod szeroką ławą leżał, zwinięty w kłębek niczym dorodny kocur - szlachcic. Bogato odziany, w pięknych butach. Dłonie miał splecione, głowę przytuloną do nich. Oczy zamknięte. Chrapał, pomlaskując.
– Święto Światła. – Balzak zaklął drwiąco i demonstracyjnie, z lekką odrazą napluł na podłogę.
To był jeden z powodów, dlaczego nie lubił stolicy. Miasto było wręcz wypchane przyjezdnymi. Wszyscy parli do Atlantis dla przepychu, bogactwa i próżniactwa. Wszyscy ci, którym marzyła się sława, kariera, nieprzebyte bogactwo, władza i całkowita rozpusta, osiadali właśnie tu, w stolicy wielkiego imperium Atlantydy. Bogata stolica była równie kapryśna, jak los, czy bogowie.
Jednym dawała złote, laurowe wieńce, a innych niszczyła.
Marynarz w stolicy był trzeci raz i teraz mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że szczerze nienawidził tłumów, a już najbardziej nie cierpiał tych nawiedzonych wieszczy, którzy zlatywali się tu co roku niczym muchy do łajna, głosząc wszędzie oznaki nadciągającego końca świata.
Tego dziadostwa szczerze unikał jak zarazy.
Powonienie wbił spojrzenie w dziewczynę. Na chwilę zapomniał o tym całym plugastwie i niesiony ekstazą, sunął wprost w jej lśniące niczym wypolerowany marmur, śnieżnobiałe ramiona. Było w niej, w jej oczach coś mrocznego i zarazem dziewczęcego. Coś bardzo pociągającego i hipnotyzującego. Nagle go olśniło.
– To pewnie walkiria. Legendarna wojowniczka. Wybraniec Siły Najwyższych. – Balzak, aż zachłysnął się, a na samo słowo „walkiria” nogi zgięły się pod nim tak gwałtowanie, że mało nie upadł.
Słyszał wiele opowieści o wybrańcach. O ich odwadze. O ich niezwykłej sile i waleczności. Musiała być piękną walkirią, bo kim innym byłaby tak doskonała istota?
Zmrużył oczy.
Dziewczyna nie wyglądała na wojownika. Nie miała na sobie lśniącej, wahalijskiej zbroi mocnej jak stal, a miękkiej w dotyku jak jedwab. Nie zauważył też żadnego miecza ani topora, maczety czy łuku. Na ciele nie miała mandali ani niczego innego, co zdradziłoby jej walkiriańskie pochodzenie.
Kim więc była? Może pradawną boginią? Opuszczoną i zapomnianą. Pokonaną przez dawne armie wybrańców. W głowie huczało mu wino i krew. Upojony miłością i sporą ilością mocnego alkoholu, dziarsko niczym dorodny kogut, ruszył ku swemu przeznaczeniu.
A jego los już utkały mojry.
Wsparł prawą rękę o filar i pochylił się w kierunku nieznajomej.
– Witaaj pięknaa boginiii – wybełkotał. Mówił przeciągając nienaturalnie każde słowo.
Dziewczyna zaskoczona spojrzała na niego. Widok jej zimnych i pustych oczów zmroziło mu krew w żyłach. Od razu ochłonął i wytrzeźwiał. Włosy zjeżyły mu się na głowie.
Cofnął się.
Nieoczekiwanie twarz bogini pojaśniała. Jej oczy rozbłysły. Przypominały teraz odłamki czarnego lustra. Zachichotała dźwięcznie, jednocześnie rozrzucając uroczo burzę, kruczoczarnych włosów. Krew znów zawrzała mu w żyłach.
– Jestem Balzak – powiedział i skłonił się nonszalancko. – A ty, jak masz na imię?
Usiadł obok. Wpatrywała się w niego z zaciekawieniem. Siedziała z zaciśniętymi w dzióbek ustami i milczała. Mężczyzna zdębiał. Przez jego umysł przepłynęły niczym błysk, myśli:
Drwi ze mnie?
Bawi się mną?
Nie jestem jej godzien?
– Jak masz na imię? – powtórzył i szczerząc zęby starał się ukryć narastające w nim zażenowanie.
Dziewczyna tylko przechyliła główkę to na prawo, to na lewo. Zamrugała, długimi jak wachlarze rzęsami i wpatrując się w niego z zaciekawieniem, milczała. Przypominała mu małego szczeniaka, który z fascynacją ogromnymi, błyszczącymi oczami przyglądał się nowemu panu.
– To niemowa!
Usłyszał za plecami ochrypnięty głos karczmarza, który właśnie go mijał, trzymając w ręku upchaną po brzegi tacę pełną dzbanów wina. Balzak zatrzymał go w pół korku. Wyrwał mu dwa kufle, rzucił kilka złotych monet i powtórzył jakby chciał się upewnić.
– Niemowa?
Karczmarz tylko szybki ruchem przytaknął. Łapczywie zgarnął monety i zniknął w morzu gości niczym w otchłani fal trójmasztowiec podczas sztormu. Balzak jeszcze przez chwilę starał się odszukać go wzrokiem, jednak otaczały ich tylko zapijaczone mordy marynarzy, machnął więc lekceważąco ręką i powonienie usiadł obok dziewczyny. Podał jej kufel wina.
Sam pospiesznie wziął potężny łyk z drugiego, żeby dodać sobie nieco otuchy, odchrząknął i wytarł resztki alkoholu z krzaczastych wąsów.
Dziewczyna zachichotała.
Spojrzała mu głęboko w oczy i nagle bez słowa poderwała się z ławy. Chwyciła go mocno za rękę i biegiem rzuciła się w stronę drzwi.
Zatrzymali się na niewielkim obejściu.
Bogini niespodziewanie puściła jego dłoń i spojrzała mu głęboko w oczy. Otoczyła ich ciężka cisza. Byli sami. Noc była głęboka. Ponad ich głowami rozpościerało się granatowe, upstrzone gwiazdami niebo. Miasto tonęło w morzu kolorowych świateł i gorących rytmach muzyki.
Dookoła unosił się zapach spalenizny i dymu. Jeszcze chwilę temu niebo płonęło rozświetlone ogromem sztucznych ogni. Po tej fecie pozostała tylko utkana z dymu mgła.
Bogini ponownie zachichotała, zadziornie rozrzuciła włosy i objęła jego kark ramionami. Zamrugała czarnymi jak węgiel oczami i nieoczekiwanie wpiła się w jego usta przyciskając mocno swoje. Zachłannie wepchnęła mu język do gardła. Jej dłoń nieoczekiwanie ześlizgnęła się po jego ciele i mocno chwyciła za jego męskość.
Balzak jęknął z rozkoszy.
Już miał zadrzeć jej suknię, jego dłoń właśnie, nieskrępowana sunęła po jej nagim udzie, gdy stało się coś dziwnego. Poczuł lekkie ukłucie w język i słodko-gorzki smak, nagle rozszedł się w jego ustach.
Odskoczył przerażony i zastygł.
To trwało ułamek sekundy. Czuł jak ciało mu drętwieje. Najpierw przeszył go paraliżujący dreszcz. Po chwili poczuł nieprzyjemne mrowienie i odcięło mu nerwy. Jego ciało, w ułamku sekundy zwiotczało i zesztywniało.
Pierwszy zdrętwiał mu język, później policzki i usta. Paraliż ogarnął całą jego twarz i stopniowo odciął kolejne członki.
– Uciekaj! Ratuj się! – Podpowiadał mu rozum.
Na to było już za późno.
Tymczasem cud dziewczyna patrzyła na niego jak na kawał soczystego mięsa. Oblizała łakomie usta i chwyciła go silnie pod ramię. Była nadludzko silna. Przerażony Balzak stał z rozdziawionymi ustami, zastygłymi w pocałunku i gapił się na nią oniemiały. Wciąż pozostał świadomy.
Teraz przypomniał sobie zasłyszane od starych marynarzy jeszcze, gdy był dzieckiem opowieści o wiedźmach, wampirach i innych demonach, które pod postacią pięknej kobiety zwabiały mężczyzn, odurzały, żeby ich później pożreć.
Nagle pełne usta pięknej nieznajomej otworzył się nienaturalnie szeroko, rozrywając na strzępy jej piękną twarz, a z ogromnej paszczy wytrysnęły pokłady jedwabnej, lepkiej nici. W kilka chwil owinęła ciało marynarza, tworząc z niego ogromy kokon i niczym bezwolną kukłę, zaciągnęła w kierunku pobliskiego śmieciowiska. Balzak wciąż był świadomy.
Słyszał szum uderzających fal oceanu.
Gdzieś z oddali dobiegł do niego gwar i śmiechy ucztujących. Chciał krzyczeć. Wezwać pomoc, ale jego usta pozostały zwiotczałe i sztywne. Bezradny i sparaliżowany leżał zawinięty w rulon niczym dywan.
Nagle usłyszał przerażające szczęknięcia przypominające szelest cykad. Coś rozerwało kokon i krwawe ślepia wyłoniły się z ciemności.
c.d.n.
Klątwa Atlantydów
Cześć I
Herosi i Upadli
Klątwa Atlantydów - Prolog
Klątwa Atlantydów -
DianaKlątwa Atlantydów -
AszkaKlątwa Atlantydów -
IzydaKlątwa Atlantydów -
Atria„Byłeś odbiciem doskonałości, pełen mądrości i niezrównanie piękny.
Mieszkałeś w Edenie, ogrodzie Bożym; okrywały cię wszelkiego rodzaju szlachetne kamienie: rubin, topaz, diament, tarszisz, onyks, beryl, szafir, karbunkuł, szmaragd, a ze złota wykonano okrętki i oprawy na tobie, przygotowane w dniu twego stworzenia.
Jako wielkiego cheruba opiekunem ustanowiłem cię na świętej górze Bożej, chadzałeś pośród błyszczących kamieni.
Byłeś doskonały w postępowaniu swoim od dni twego stworzenia, aż znalazła się w tobie nieprawość.” Ks. Ezechiela, Roz. 28, 12-15, Biblia Tysiąclecia
Komentarze