Jest rok 2030. Świat przeszedł wiele bolesnych przemian, aby osiągnąć poziom harmonii i pokoju. Najwyższą władzę sprawuje Oficjum, które jest prawem i ukojeniem dla spragnionego pokoju społeczeństwa.
Inga Gabriel jest młodą, ambitną prawniczką. Wciąż czuje się niedoceniana i lekko spychana na drugi plan przez wzgląd na swoje małe doświadczenie. Pewnego poniedziałku otrzymuje sprawę, która pomoże jej wzbić się na szczyt. Jeszcze nie wie, jak ta decyzja odmieni jej życie. Nie ma pojęcia, jak wysoką cenę przyjdzie jej za to zapłacić.
— Plan doskonały —
Po raz pierwszy zadzwonił około 3:30. Donośny głos rockowej nuty „I Was Made For Lovin' You” rozniósł się po sypialni, z każdą chwilą przybierając na sile. Wyrwana ze snu zerwała się energicznie i automatycznie spojrzała na jaskrawy wyświetlacz zegara stojącego w zasięgu jej wzroku.
Wybiła dokładnie 3:30. Wciąż zaspana, wysunęła niezdarnie dłoń w kierunku telefonu, trąciła go lekko placami. Urządzenie wyśliznęło się jej z dłoni i pchnięte przemknęło szusem po blacie nocnego stolika. O mały włos, a wylądowałoby na podłodze. W ostatniej chwili zdążyła je złapać.
Wciąż mając na wpół otwarte powieki, spojrzała na wyświetlacz. Obraz lekko rozmytej, zielonej słuchawki pulsował na monitorze. Nerwowo przetarła oczy, wcisnęła ją i odebrała:
— Tak — powiedziała zaspanym, lekko ochrypniętym głosem. Usłyszała tylko trzaski i szelest nierównego oddechu — Słucham — powtórzyła. Cisza. Do jej uszu dopłyną dźwięk urwanej rozmowy. Zaskoczona i całkowicie rozbita wpatrywała się w ciemny monitor telefonu.
Wzięła dwa głębsze oddechy, odłożyła aparat na stolik i przytuliła głowę do poduszki. Jeszcze przez chwilę jej umysł analizował sytuację. Sen nadszedł szybko. Nie minął jednak kwadrans, gdy ponownie zadzwonił telefon. Tym razem zapaliła nocną lampkę, stojącą tuż obok i chwyciła nerwowo za urządzenie.
— Słucham — znów usłyszała trzaski i ciężki ochrypły oddech — Świrusie przestań do mnie wydzwaniać, bo zgłoszę cię na policję —
Połączenie zostało zerwane. Poirytowana i całkowicie już rozbudzona, usiadła na łóżku. Zaczęła szukać w telefonie historii połączeń. Na wyświetlaczu pojawiły się dwa ostatnie numery. Niczym złowrogie ostrzeżenie połyskiwało słowo „Nieznany”.
— Co to wszystko znaczy? —
Odłożyła telefon i chwilę siedziała, patrząc przed siebie. Nagle sypialnia wydała się jej się zbyt ogromna, zbyt ciemna, przypominała jej teraz otchłań grobowca. Zimny dreszcz przeszył jej ciało. Coś uderzyło w okno. Zastygła. Nie wstała, zabrakło jej odwagi.
Zsunęła się tylko w głąb kołdry, naciągnęła ją mocniej po sam czubek nosa i starając się uspokoić, oddychała głęboko. Tym razem nie potrafiła już zasnąć. Ukrywając się pod miękką kołdrą, położyła głowę na poduszce i spojrzała w stronę telefonu. Nie zdążyła odwrócić wzroku, gdy znów zadzwonił. Chwyciła dziarsko aparat i nerwowo wcisnęła słuchawkę. Po drugiej stronie usłyszała mechaniczny głos:
— Jesteś na liście —
***
Kancelaria mieściła się na pierwszym piętrze, odrestaurowanej kamienicy przy Partyzantów 17A. Była to ulica ani nazbyt szeroka, ani wąska. Przecinała Olsztyn, łącząc Stare Miasto z Dworcem Głównym. Jeszcze dziesięć lat temu, uchodziła za najbrzydszą ulicę.
Chodniki były tu dziurawe, a asfalt gdzieniegdzie zdarty, całymi płatami, aż do żwiru. Dookoła, tuż przy wąskich chodnikach stały, upchane ciasno, jeden obok drugiego, obdrapane z tynków, niskie kamienice i bloki, rozdzielone wybujałymi, nowymi budynkami banków i urzędów. Nie było tam ani pasów zieleni, ani nawet samotnych krzewów, które rozweseliłyby obraz ulicy. Typowa wybetonowana trasa tnąca miasto.
Czasy, gdy ulica Partyzantów tak wyglądała, dawno minęły. Dziś rozcinały ją szklane chodniki. Przypominały połyskujące strumienie wijące i rozwidlające się, które niczym dopływy rzeczne wpadały chyłkiem w kolejne ulice. Chodniki solarne wyglądały jak pajęczyna oplatająca szklane budynki, bloki, sklepy, zaopatrując jednocześnie miasto w niezbędną energię elektryczną.
Tuż pod powierzchnią węglowego szkła rozciągały się, niczym złote żyły przewody zraszaczy, które w upalne dni nawadniały pasma zieleni, drzewa i niewielkie krzewy.
Woda do zraszaczy pochodziła z odfiltrowanych, oczyszczonych ścieków oraz z deszczówki zbieranej w małych zbiornikach, ukrytych pod powierzchnią plazmowej nawierzchni jezdni.
Przed nastaniem Oficjum, miasta były istną kolebką samotnych ludzi, zamkniętych w betonowych twierdzach skupionych na pogoni za sukcesem i forsą. Dziś ludzie, znów mogli być ludźmi. Mogli skupić się na odbudowywaniu relacji między sobą, przecież nad ich szczęściem czuwało szacowne Oficjum.
Jechała 1-go Maja, minęła gmach, odnowionego Teatru Jaracza. Biało perłowe ściany wykonano z kryształowego szkła. Wyglądały jak kołtuny owczej wełny spływające miękko w głąb ziemi. W słońcu połyskiwał zielono-granatowy dach teatru, obłożony solarną dachówką.
Całkowicie ekologiczny budynek przypominał usypany kopiec puchu, na którego szczycie lśnił szmaragdowy dach. Dookoła mieścił się skwerek ozdobiony kwitnącymi, różanymi krzewami. Pomiędzy różami, szeregiem, stały, niczym dorodne kapelusze kani, parasole, a pod nimi wiklinowe stoliczki. Gdy tylko noce stawały się cieplejsze, kawiarnia pękała w szwach.
Spojrzała na światła. Zielone. Skręciła w Partyzantów. Minęła audi, wsuwając się płynnie na lewy pas i ponownie, pospiesznie wróciła na prawy. Jeszcze raz odbiła kierownicą w prawo i zjechała na parking. Zatrzymała się przed budynkiem 17A.
Otworzyła szeroko drzwi i prawie wypadła ze środka, zahaczając prawą nogą o pas. Wyprostowała się i poprawiła garnitur. Ponownie dała nura w głąb auta. Trzymając już w ręku brązową aktówkę i plik dokumentów, energicznie zamknęła za sobą drzwi. Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku kamienicy z numerem 17A. Spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Była już spóźniona.
Mijała właśnie niewielką piekarnię, gdy otworzyły się drzwi, a ze środka wypadł, jak oszalały, zapach świeżo pieczonych bułek i chleba. Od razu zawyło jej w brzuchu. Przypomniała sobie, że jeszcze nic nie jadła. Jęknęła tylko i pospiesznie, ruszyła dalej. Miasto wrzało. Z każdej strony dopływały do niej dźwięki, szumy rozmów, radosny warkot silników mknących aut i muzyka, która wypływała z każdego uchylonego okna, rozlewając się na ulice.
To wszystko uświadomiło jej, że lato zbliżało się wielkimi krokami. Słońce rozświetlało ulicę, odbijając swoje promienie w szklanych chodnikach. Pomiędzy melodią miasta przebijał się równy odgłos jej obcasów.
Zatrzymała się tuż przed kamienicą 17A. Spojrzała w górę. Budynek był koloru pistacji, a duże, jasne okna spoglądały w stronę gwarnej ulicy. Wsparła dłoń o klamkę i odpychając mocno drzwi od siebie, otworzyła je na pełną szerokość. Weszła do środka. Tuż przednią rozciągały się drewniane schody. Wdrapała się po nich na pierwsze piętro i zatrzymała, tym razem przed szklanymi drzwiami. Na drzwiach widniał mlecznobiały napis „Klemensiewicz i Wspólnicy".
Weszła do środka. W holu panowała cisza. Rozejrzała się. Nie było nikogo, nawet Roberty, która zawsze witała ją serdecznym uśmiechem, wynurzając się nieśmiało zza kontuaru.
— Spotkanie — jęknęła i pospiesznie odwiesiła płaszcz na metalowy wieszak, stojący obok drzwi. Przyciskając do siebie, mocno aktówkę pomaszerowała, długim korytarzem w kierunku sali błękitnej. Zatrzymała się tuż przed drzwiami. W środku panowała cisza, słychać było tylko donośny głos Klemensiewicza, starszego wspólnika. Zawahała się, odetchnęła i delikatnie nacisnęła klamkę. Nieśmiało zajrzała przez uchylone drzwi, starając się odszukać wolne krzesło i niepostrzeżenie zająć miejsce. Gdy tylko zrobiła krok przez próg, Klemensiewicz zamilkł. Czuła jego przeszywający wzrok na sobie, lecz nie miała odwagi spojrzeć na szefa. Z pochyloną głową usiadła pospiesznie.
— Ingo, dziękuję, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością — usłyszała. Drgnęła i nieśmiało spojrzała na Klemensiewicza. Był to mężczyzna niezbyt wysoki, krępawej budowy. Jego włosy ciężkimi, srebrzystymi pasmami opadały na wysokie czoło, strosząc się niczym lwia grzywa. Wciąż miał bystre i młode spojrzenie. Zawsze chodził ubrany w jedwabny, dobrze skrojony garnitur w kolorze aksamitnej czerni, który podkreślał kolor jego włosów. Inga wyprostowała się i posłała tylko nieśmiały uśmiech w jego stronę, jednocześnie czując, jak jej twarz staje się purpurowa.
— Może, gdybyś notorycznie nie spóźniała się na spotkania, to dostałabyś w końcu sensowną sprawę, jak Marek —
Wzrok dziewczyny utkwił na Marku. Mężczyzna siedział po przekątnej. Od razu wyprostował się i napuszył jak paw. Rzucił jej ukradkiem spojrzenie pełne pewności siebie typu „widzisz, jaki jestem super. Patrz i podziwiaj.” Fuknęła wściekle w duchu i z ledwością przełykając ciężką gulę, ponownie posłała blady uśmiech w kierunku Klemensiewicza.
— Przepraszam za spóźnienie. Korki —
— Cóż, nie wszystkim jest pisana błyskotliwa kariera — stwierdził Klemensiewicz, cedząc każde słowo i pchnął w jej stronę szarą teczkę leżącą tuż przed nim. Teczka szusem przepłynęła po blacie stołu i zatrzymała się przed Ingą.
— Co to? —
— Sprawa Martyny Zawadzkiej — powiedział dość lekceważącym tonem — Jak wszyscy świetnie wiemy, Marek w zeszłym tygodniu rozbił bank — roześmiał się szeroko — Dzięki niemu i wygranej sprawie z De Color, firma zarobiła prawie milion —
Place Ingi automatycznie zacisnęły się w pięści, tak mocno, że pobielały jej kostki. Krew uderzyła wściekle po jej żyłach, a serce zabiło szybciej. Jednocześnie zrobiło jej się słabo i duszno. Jednym jej marzeniem było to, aby teraz rozstąpiła się ziemia i pochłonę Marka. Patrzyła na mężczyznę ze wściekłością.
— Sprawę De Color prowadziliśmy razem — wypaliła, czując jak jej ciało wrze
— Tak, tak ale Marek —
— Nie, panie Klemensiewicz. Inga mi troszkę pomogła — mężczyzna uśmiechnął się szeroko i widząc jej wrogie spojrzenie, puścił jej oczko. Tego było już za wiele. Gapiła się na Marka jak rozwścieczona puma, obserwując każdy jego ruch i czekając dogodnego momentu na atak.
Oczami wyobraźni widziała, jak jego ciało nadyma się, oczy wychodzą mu z orbit, a głowa rośnie do ogromnych rozmiarów, wypełniając sobą przestrzeń sali i nagle, głuchy trzask rozrywa go na kawałki. Nienawidziła poniedziałków.
***
— Nie rozumiem — wrzasnęła, zamykając drzwi gabinetu — Jak ten baran mógł tak powiedzieć. Troszkę, troszkę — spojrzała wściekle w kierunku Marceli. Przyjaciółka usiadła właśnie wygodnie w fotelu i obserwowała ją ogromnymi, orzechowymi oczami — Gdyby nie ja, ten idiota dalej by dumał jak zakończyć sprawę. Chciał iść na ugodę. Uwierzysz? — tuptała po pokoju i machała nerwowo rękami — Dzięki Markowi?. Ten puc, spił całą śmietankę, a ja dostałam cięgi — ruszyła, niczym maszyna parowa w kierunku swojego fotela — Teraz dostał Fabrio. A ja, co? — opadła ciężko i zagryzła nerwowo wargi — A ja jakąś Zawadzką. Kim u diaska jest Zawadzka? —
— Chyba przesadzasz —
— Marcela, ja przesadzam —
— Daj spokój. Wiesz, że Klemensiewicz zakochany jest w Marku. To jego ideał. Przypomina mu jego samego, gdy był młody — podkreśliła stanowczo ostatnie zdanie i ściszyła głos — Nie wygrasz —
— Aaa, fakt —
Inga odetchnęła głęboko, ramiona opadły jej bezwładnie. Oparła łokcie o blat biurka i otworzyła teczkę. Dokumentów było niewiele. Kilka zdjęć, opis z kart policyjnych, opinia biegłego psychologa. Lekceważąco rozsypała papiery na biurku i prychnęła wściekle. Zebrała je ponownie i zamknęła teczkę. Marcela milczała. Nagle pochyliła się w jej stronę i szepnęła:
— A wracając do Zawadzkiej, to naprawdę nie wiesz, kto to jest? —
— Nie —
— Pamiętasz tę aferę z Oficjum, dwa tygodnie temu —
— Nie wiem. Powinnam? —
— W biały dzień, w samo południe do siedziby Oficjum przy Wiejskiej, wtargnęła dziewczyna uzbrojona w kanister łatwopalnego oleju. Sterroryzowała wszystkich, pochwyciła przewodniczącą Oficjum i grożąc, że zabije siebie i przewodniczącą, zażądała rozmowy w cztery oczy. Nie wiem, o co chodziło dziewczynie, ale — zagryzła wargi, starając się przypomnieć sobie szczegóły sprawy — Na szczęście, nikomu nic się nie stało. Strażnikom w końcu udało się obezwładnić agresorkę —
— To była Zawadzka? —
— Tak, to właśnie ta dziewczyna — wskazała palcem dokumenty
— Pięknie. Dostałam przegraną sprawę i w dodatku jakąś wariatkę. Zamkną ją na dwa lata w psychiatryku i po sprawie. Nienawidzę tego świata — zawarczała i sięgnęła w stronę półmiska z krakersami. Wysunęła ciastko i ugryzła.
— Może tak, może nie — Marcela podeszła bliżej i usiadła na rancie biurka — To będzie głośna sprawa — nagle źrenice Ingi rozszerzyły, a jej oczy stały się ogromne i błyszczały radośnie — Odkąd Oficjum przejęło władzę, nie było takich incydentów. Nawet jeśli to przegrana sprawa to... Media, aż huczą —
— Ty to masz łeb, kochana — twarz Ingi pojaśniała — Będziemy na pierwszych stronach. Ja jako jej obrońca. Może wtedy Klemensiewicz… przyzna, że jestem świetna —
— Słuchaj, musisz się tylko wykazać. To — przesunęła po teczce pomalowanym na krwistą czerwień paznokciem — Twoja przepustka do kariery. Taka sprawa będzie ładnie wyglądać w twoim portfolio —
— Masz rację —
— Zabierajmy się zatem do roboty —
Marcela zatrzymała się tuż przy drzwiach. Zawahała
się, odwróciła i powiedziała:
— Uważaj kochanie, takie sprawy mogą
wynieść na szczyt, ale mogą też zniszczyć ci karierę. To jak marsz po cienkim
lodzie. Uda się albo się nie uda —
— Jestem najlepsza. Nie dam się. Nie dam
się pokonać Markowi, nie dam się pokonać Klemensiewiczowi, ani tym bardziej tym
hienom- reporterom. Doprowadzę sprawę do końca i odniosę sukces — oświadczyła
jednym tchem
c.d.n.
Utopia Agent - Tytułem Wstępu - Podcast
Łowca Aniołów - Prolog
Przebudzona - Prolog
Przebudzona - Strefa
Przebudzona - Przyjaciele
Siewca Wiatru - Recenzja
Klątwa Atlantów - Podcast
Komentarze